Mój Bóg pije na umór żadnych nie czyni cudów Włóczy się po podziemiach niczym bezdomny pies On jest łajbą dziurawą z kotwicą zardzewiałą Opuszczoną przyczepą i melodią bez nut On rozpuszcza mi grzechy w szklance chłodnej uciechy Gdy nade mną świszcze krzywda chowam się w jego bliznach Choć go nie ma to istnieje zawsze wtedy kiedy wierzę Gdy pode mną chrzęści piekło wtulam się w jego wieczność A on bez zastanowienia staje ze mną w płomieniach Kielich pełen zbawienia wylewa mi pod drzwi A on bez zastanowienia staje ze mną w płomieniach Kielich pełen zbawienia wylewa mi pod drzwi Mój Bóg w siebie nie wierzy choć bardzo mu zależy Aby żył aby istniał aby gdziekolwiek był On zarabia nie wiele już nie ma go w kościele Przyjdzie czasem tam pod drzwi czasem uderzy w dzwon Choć go nie ma to istnieje zawsze wtedy kiedy wierzę Gdy pode mną chrzęści piekło wtulam się w jego wieczność On stworzony z mych zamierzeń ze sprzeczności i zastrzeżeń I złych grzechów co tak chłoszczą jego plecy aż do krwi A on bez zastanowienia staje ze mną w płomieniach Kielich pełen zbawienia wylewa mi pod drzwi A on bez zastanowienia staje ze mną w płomieniach Kielich pełen zbawienia wylewa mi pod drzwi A on bez zastanowienia staje ze mną w płomieniach Kielich pełen zbawienia wylewa mi pod drzwi A on bez zastanowienia staje ze mną w płomieniach Kielich pełen zbawienia wylewa mi pod drzwi A on bez zastanowienia staje ze mną w płomieniach Kielich pełen zbawienia wylewa mi pod drzwi