Płynie albatros ranny nad morzem. W czerwieniach zmierzchu, jak czarny krzyż - Jednym się skrzydłem rwie w gwiezdne głębie, Drugim, omdlały, potrąca wodę. Leci albatros ostatkiem siły, Z rany się toczy strumieniem krew - Krwią się zapala niebo i morze - Przez krwawe ognie gna ptak mdlejący. Gdzie dłonie, co go z wód groźnych zdolne Wybawić - wstrzymać płynącą krew - W sercu mu gniazdo uwić spokoju - Gdzie takie wielkie serce - i dłonie? Z skalistych zrębów nocny włóczęga Patrzy żałośnie w posępną dal, Kędy ostatkiem sił ptak zraniony Swe krwawe, ciężkie opuszcza skrzydła. Nie jemu ranne ptaki brać w dłonie - Tchem słodkim koić płomienie ran, W ramionach ostrów mu dać zdrowienia - Ni w sercu grotę snów, co kołyszą. On tylko, z ponadżlebnych krawędzi, Kędy, sam, w głębiach nocy się pnie, Na mórz skrwawionych głuchą balladę l na krzyk trwogi rannego ptaka - On tylko swoją może zadumę Dać ciężką, głowę zamknąwszy w dłoń - l jęk, co padnie w otchłań bezdenną, Która go dzieli od reszty świata - Od niw radosnych i mórz tych krwawych, Kędy, mrąc, leci zraniony ptak.