W małym miasteczku żyją święci z drewna kozikiem tak wycięci, że im po brodach ciekną jeszcze pachnące mirrą niebios deszcze. Chodzą w kożuchach, ale boso i na łabędzich dłoniach niosą jeszcze gorące bochny chleba i na wrzecionach płótno nieba. Widzą ich tylko wielkie zbóje i pies co z łapy ból zlizuje i jeszcze ślepiec berłem kija pokorny pokłon im wybija. Ale już wieść na rynku ściele siano i sutych kolęd biel i zamówione jest wesele i utoczony w beczkach chmiel. A święci idą procesyją, a ludzie światło z rąk ich piją, a święci wiodą gwiazdę pól, a ludzie niosą chleb i sól. Za miastem białe bębny warczą i księżyc jest płonącą tarczą w rękach Łazarza, co z daleka idzie jak obłok i jak rzeka. Przystaje, ręką zgarnia z czoła słomę i gnój i słony ił i taki ogrom psalmów woła, jakby najgłębszy smutek pił. A święci klęczą, klęczy gmin, obłok ofiarny beczy w trawie, a z głębi nocy Boży Syn idzie i wiedzie niebios pawie. I coraz głośniej bębny biją i zda się śniegi zmartwychwstaną, aby przyklęknąć na kolano przed obnażoną niebios szyją. A przed Chrystusem święci niosą cieniste siano, zorzę bosą, a przed świętymi światło snu ściele roztropna cisza mchu. A przed wszystkimi Łazarz pałką otwiera beczki gór - i lud, siwego smutku pijąc chłód, myśli, że upił się gorzałką. Na rynku w dzieżach ciasto rośnie, mięsiwo skwierczy coraz głośniej, leje się wino, kipi miód, jakby winograd z ogniem splótł. I pomieszani z gminem święci siedzą i piją wpółobjęci, a Chrystus płacze i przeklina chleb i rozlaną kroplę wina. I wstaje Łazarz spośród gości i biorąc krzyż z Chrystusa rąk, znowu wydaje go ciemności.